Valencia Street Circuit to jeden z tych torów, które miały szansę stać się ikoną wyścigów Formuły 1, ale zamiast tego szybko popadły w zapomnienie. Ten uliczny obiekt w hiszpańskiej Walencji przez kilka lat gościł Grand Prix Europy, jednak jego historia to opowieść o ambitnych planach, wielkich nadziejach i spektakularnym upadku. Jak doszło do tego, że tor, który miał być hiszpańskim odpowiednikiem Monte Carlo, dziś jest jedynie wspomnieniem?

Narodziny wielkiego projektu

Na początku XXI wieku Hiszpania przeżywała prawdziwy boom w motorsporcie. Fernando Alonso zdobywał tytuły mistrza świata, a zainteresowanie Formułą 1 było ogromne. Sukces Grand Prix Hiszpanii na torze Catalunya w dobie ,,Alonsomanii” sprawił, że zaczęto myśleć o organizacji drugiego wyścigu w kraju. Wybór padł na Walencję – dynamicznie rozwijające się miasto, które miało ambicje rywalizować z Barceloną i Madrytem. Władze regionu oraz Bernie Ecclestone uznali, że najlepszym rozwiązaniem będzie uliczny tor wzorowany na Monako, jednym z najstarszych torów F1.

Valencia Street Circuit – nadzieja na kolejny  ,,klejnot w koronie”

Tor zaprojektowany przez Hermanna Tilke liczył 5,42 km. Był położony w malowniczej scenerii portowej dzielnicy Walencji. Jego trasa przebiegała przez nowoczesne bulwary, mosty i nabrzeża, tworząc widowiskowe tło dla wyścigów. Obiekt był niesamowicie przebojowy i sam bardzo go uwielbiałem, ponieważ robił niesamowite wrażenie podczas transmisji i był bardzo unikalny. W porównaniu do innych ulicznych torów, Valencia Street Circuit miał szerokie partie i teoretycznie sprzyjał wyprzedzaniu. Organizatorzy liczyli, że stanie się on stałym elementem kalendarza F1 i przyciągnie turystów, gwiazdy show biznesu oraz fanów motorsportu. Niestety, na tym się skończyło.

valencia street circuit
Nitka toru w Walencji z zaznaczonymi strefami DRS. Źródło: Wikimedia Commons

Tor w Walencji – idealny do zdjęć, fatalny do ścigania

Pierwsze Grand Prix Europy na tym torze odbyło się w 2008 roku, liczyło 57 okrążeń i miało być początkiem wielkiej historii. Choć tor wyglądał imponująco i bardzo ładnie, szybko okazało się, że nie dostarcza kibicom oczekiwanych emocji i walki. Układ trasy sprawiał, że wyprzedzanie było niezwykle trudne, a wyścigi często były procesją bez większych zwrotów akcji. Zwycięzcą Grand Prix został bez większych trudności Felipe Massa w Ferrari, a polscy kibice inauguracyjny wyścig na torze Valencia Street Circuit zapamiętają jedynie z trzeciego miejsca Roberta Kubicy. Brak spektakularnych manewrów i rywalizacji na krawędzi sprawił, że popularność Grand Prix Europy w Walencji zaczęła gwałtownie spadać.

W latach 2008–2011 wyścigi na torze były przewidywalne, a kibice i zespoły zaczęły krytykować jego charakterystykę. Wyjątkiem był 2010, kiedy kibice przed telewizorami oraz na torze zamarli po dramatycznym wypadku Marka Webbera. Australijczyk z ogromnym impetem uderzył w Lotusa Heikkiego Kovalainena i wzbił się w powietrze (po drodze strącając reklamę DHL). Obaj wyszli z tego incydentu bez szwanku, a do końca zmagań na torze nie wydarzyło się już żadne interesujące i godne odnotowania wydarzenie.

Poważny wypadek Webbera podczas GP Europy 2010. Źródło: youtube.com „20 Times F1 Cars Went Airborne!” – FORMULA 1

Z tamtych lat tor w Walencji może pochwalić się także rekordem pobitym w 2011 roku. Wówczas do mety dojechały wszystkie dwadzieścia cztery bolidy. Nigdy wcześniej pojedynczego wyścigu nie ukończyło tak dużo samochodów. To tylko pokazuje znikomy poziom emocji podczas tego Grand Prix, mimo wprowadzenia w tamtym sezonie systemu DRS i aż dwóch stref na hiszpańskim torze, GP Europy 2011 zostało okrzyknięte najnudniejszym wyścigiem sezonu. Koszty organizacji rosły, a entuzjazm malał. Gwoździem do trumny były problemy finansowe Hiszpanii i kryzys gospodarczy.

Walencja 2012. Szalony wyścig potwierdzający regułę?

W 2012 roku Valencia Street Circuit dał kibicom jeden z najbardziej emocjonujących wyścigów w historii. Grand Prix Europy z tego sezonu przeszło do legendy jako spektakularne widowisko – pełne dramatycznych momentów, niespodzianek, heroicznych manewrów i awarii. Fernando Alonso, startując z 11. pola, odniósł jedno z najlepszych zwycięstw w swojej karierze, wzbudzając ekscytację wśród hiszpańskich kibiców i przy okazji nie kryjąc wzruszenia po przekroczeniu linii mety.

Wtedy na podium razem z kierowcą z Oviedo stanęli Kimi Räikkönen oraz Michael Schumacher, dla którego było to pierwsze (i jedyne) podium od czasu powrotu do królowej motorsportu w 2010 roku. Niestety, było to ostatnie Grand Prix na tym torze. Takie widowisko zamknęło rozdział wyścigów F1 w Walencji.

Fernando Alonso triumfujący w GP Europy 2012. Źródło: reddit.com / New-Championship-748

Upadek i zapomnienie

Po 2012 roku Valencia Street Circuit zniknęło z kalendarza Formuły 1, choć plany na początku były zupełnie inne. Władze toru pod Barceloną oraz ulicznego obiektu w Walencji doszły do porozumienia w temacie organizacji Grand Prix Hiszpanii naprzemiennie, począwszy od sezonu 2013. Umowa miała być analogiczna do tej, która obowiązywała w przypadku niemieckich torów Hockenheimring i Nürburgring. Koszty organizacji okazały się zbyt wysokie, a władze regionu nie były już w stanie finansować wyścigu. Pojawiły się obietnice powrotu, jednak nigdy nie doszło do realizacji tych planów. Jedynym kierowcą, który zdołał wygrać tu więcej niż raz pozostał więc Sebastian Vettel (triumfator w roku 2010 oraz 2011), jeżdżący w tamtych latach dla zespołu z Milton Keynes, czyli Red Bulla.

Tor, który miał konkurować z Monako, dziś jest jedynie ruiną. Większość infrastruktury uległa zniszczeniu, a dawny pit lane zamienił się w opuszczoną przestrzeń. Walencja nigdy nie wróciła do Formuły 1, a jej krótka historia z tym sportem pozostaje przykładem, jak szybko można przejść od wielkich ambicji do zapomnienia.

Czy Walencja ma realną szansę na powrót do F1?

Chociaż Valencia Street Circuit nie istnieje w pierwotnej formie, miasto to wciąż ma potencjał, by powrócić do świata F1. Posiada nowoczesną infrastrukturę, przepiękne otoczenie i turystyczny magnetyzm, który mógłby zainteresować promotorów. Jednak w obecnej sytuacji, gdy kalendarz F1 jest przepełniony, a władze królowej motorsportu coraz częściej patrzą w stronę nowych, unikatowych lokalizacji (Rwanda) oraz takich dających większy zysk (Chicago czy drugi wyścig w Arabii Saudyjskiej), powrót Walencji wydaje się mało prawdopodobny. Tym bardziej, że w 2026 roku Formuła 1 ma ścigać się na ulicach Madrytu, a swojego ostatniego słowa z pewnością nie powiedział obecny w kalendarzu F1 tor pod Barceloną.

Pozostałości po Valencia Street Circuit. Źródło: Wikimedia Commons

Podsumowanie

Valencia Street Circuit to symbol zmarnowanej szansy. Obiekt ten miał wszystko, by stać się ważnym punktem na mapie F1 – świetną lokalizację, nowoczesną infrastrukturę i hiszpańskich kibiców spragnionych emocji i sukcesów ich wyścigowej perły – Fernando Alonso. Jednak nudne wyścigi, problemy finansowe oraz kryzys gospodarczy sprawiły, że tor zniknął równie szybko jak się pojawił. Dziś pozostały po nim jedynie wspomnienia oraz smutny widok opustoszałego, dawniej pięknego toru.

Korekta: Nicola Chwist

Źródło obrazka podglądowego: Red Bull Content Pool

PREVIOUS POST
You May Also Like